POWRÓT – WIEŚCI Z MADAGASKARU CZ. 5
Nie pisałam wcześniej o moim wyjeździe z Madagaskaru. Być może dlatego, że nie miałam na to siły, a być może dlatego, że było to dla mnie takie trudne. Trudne było już na miejscu – pakowanie, pożegnania i cała reszta. Akurat pożegnania wyszły mi najgorzej, bo działałam tak irracjonalnie i tak bardzo mnie przerosły, że, jak okazało się później, nie pożegnałam się z połową personelu w sierocińcu. Oczywiście było im bardzo przykro, a mnie jeszcze bardziej. Wszystko dotarło do mnie dopiero wtedy, kiedy siedziałam po podróży nad połową Afryki na małym lotnisku w Paryżu, czekając cały dzień na samolot do Wrocławia.
PLANOWANIE POWROTU
Siedziałam i płakałam, nie mogłam się uspokoić i było tak strasznie, że musiałam natychmiast coś wymyślić, ułożyć jakiś plan. Jeszcze kilka godzin wcześniej mogłam pójść do sierocińca, żeby pożegnać się jak człowiek, i zajęłoby mi to może 5 minut – w malgaskim tempie. A teraz tkwiłam na metalowej, zimnej europejską wiosną ławce, z której nie mogłam pójść już nigdzie. Nie wiem, czy kiedykolwiek czułam się gorzej, więc po prostu coś wymyślić absolutnie musiałam. I mimo całej rozpaczy mój mózg działał szybko – przypomniało mi się, że jedna z byłych wolontariuszek planuje trzytygodniowy wyjazd turystyczny na Madagaskar we wrześniu i przecież mogę jechać z nią. Miałam już co prawda plany na wrzesień, ale okazało się, że są nie do zrealizowania i ani się obejrzałam, powrót na Czerwoną Wyspę był już pewny!
To był zupełnie inny wyjazd niż poprzedni, tym razem były to przecież wakacje. Była więc i wycieczka, żeby w końcu zobaczyć baobaby i wapienne skały, z których Madagaskar słynie. Ale oprócz tego był też czas spędzony jak wcześniej w Ambohidratrimo, tym razem bez konkretnych obowiązków i grafiku. W planach było więc dużo czasu w sierocińcu, lokalne piwo i byczenie w malgaskim słońcu. Wszystko to miało miejsce, ale przez to, że na Madagaskarze wszystko dzieje się powoli, z opóźnieniem lub z przygodami, do powyższych pozycji należy dodać jeszcze czekanie. Duuużo czekania.
W SIEROCIŃCU
Ale od początku. Już od momentu, kiedy w drodze na Madagaskar znalazłam się na lotnisku w Paryżu, zaczęły wracać do mnie wszystkie wspomnienia. A kiedy usadowiłam się na ławeczce w terminalu i usłyszałam, że siedząca obok mnie rodzina rozmawia po malgasku, poczułam, że jestem już bardzo blisko tamtego świata. Gdy w końcu nasz samolot dotknął Madagaskaru, chciało mi się skakać z radości. Nic nie mogło zmącić mojego szczęścia, ani kolejki na lotnisku, ani długie oczekiwanie na bagaż. Nawet pan w kantorze, który chciał mnie oszukać, nie zrobił na mnie wrażenia. W dodatku kiedy podziękowałam mu i pożegnałam się po malgasku, a on zorientował się, że „dzień dobry” to nie jedyne malgaskie słowo, które znam, jego twarz rozświetlił tak ogromny uśmiech, że gdyby nie szyba, pewnie rzuciłabym mu się na szyję z radości.
Przez kolejnych kilka godzin każdy szczegół wzbudzał we mnie podobne reakcje, ale jednocześnie bardzo szybko zaczęłam się czuć, jakby czas spędzony w Polsce był tylko przerwą w pobycie na Madagaskarze. Przyczyniły się do tego również dzieci, bo zaraz po zrzuceniu plecaka i szybkim prysznicu pobiegłam prosto do sierocińca. Dzieci oczywiście nie zapomniały ani mojej koleżanki, która na Madagaskarze była wcześniej tylko przez trzy tygodnie, ani mnie. Podobno nie zapominają nikogo. Mimo ogromnej liczby wolontariuszy, którzy się tam pojawiają, można wrócić nawet po kilku latach i powitanie zawsze jest tak samo gorące.
W ramach prezentu przywiozłam dzieciom kilka zestawów do badmintona. Oczywiście, jak wszystkie nowe rzeczy i prezenty, wzbudziły ogólną radość i zainteresowanie. I kreatywność. Oprócz standardowego użycia, rakietki były również gitarami, bronią, jak i bliżej nieokreślonymi narzędziami, służącymi do uderzania z całej siły w podłoże.
Już przy pierwszej wizycie wszystkie dzieci zasypały mnie też wieściami o tym, że dwoje moich ulubieńców zostało przeniesionych do ośrodka, z którego będą mogli być adoptowani. Była to oczywiście świetna wiadomość, bo dzieci dostały szansę na nową rodzinę, ale nie ukrywam, że w środku byłam trochę rozczarowana, bo już od kilku dni ciągle myślałam o spotkaniu z nimi. Zauważyłam, że dzieci zawsze bardzo przeżywają takie rzeczy, bez względu na to, czy dotyczą ich samych bezpośrednio. Widać, że są ze sobą bardzo zżyte i wszelkie zmiany są pewnego rodzaju trzęsieniem ziemi w ich małym świecie.
Ponieważ po raz pierwszy byłam na Madagaskarze w okresie wakacyjnym, dopiero teraz dowiedziałam się o dość zaskakującym dla mnie zwyczaju, który jest wtedy praktykowany w sierocińcu. Mieszkańcy domu dziecka, których rodziny są – zgodnie z nieznanym mi kryterium – zdolne do krótkoterminowej samodzielnej opieki nad dziećmi, są na czas wolny od szkoły odsyłani do domów. Sierociniec jest więc wtedy dość wyludnionym miejscem. Na początku, kiedy dowiedziałam się, że taka praktyka jest stosowana co roku, pomyślałam, że to świetna inicjatywa, że przecież na pewno dla dzieci to bardzo cenny czas i dzięki niemu czują, że jakąś rodzinę jednak mają. Wątpliwości naszły mnie dopiero po dłuższym zastanowieniu i spotkaniu z około czteroletnim chłopcem, który wrócił z takiego pobytu w domu. Byłam bardzo szczęśliwa, że go widzę, bo również był jednym z moich ulubieńców. Podbiegłam do niego, a on tylko popatrzył na mnie. Widziałam, że mnie poznaje, ale uśmiechnął się lekko i zaraz wrócił do swojej zabawki, którą niemrawo się bawił, a raczej bezcelowo obracał w dłoniach. Jakby odrętwiały, nieobecny, był zupełnym przeciwieństwem chłopca, którego znałam wcześniej. Wcześniej, kiedy ktoś zrobił mu krzywdę, zaciskał zęby i biegł jak najszybciej oddać, co niestety zawsze przynosiło mu ogromną radość. Teraz w takich samych sytuacjach zaczynał płakać i zawzięcie wzywał mamę. Co prawda taki stan utrzymywał się tylko przez kilka dni, potem wszystko wróciło do normy, ale to doświadczenie było dla mnie na tyle silne, że bardzo dużo myślałam o tym rozwiązaniu. Bo przecież dzieci, których ono dotyczy, co rok dotykają dwa dramaty. Najpierw są oddzielane od poznanego środowiska i grupy, z którą są już mocno związane. Potem, kiedy zdążą już na nowo przywyknąć do bliskich, znów są od nich zabierane i muszą po raz kolejny przeżyć również tę traumę. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że pomimo ciężkich dla dzieci przejść, takie rozwiązanie pozwala na utrzymanie jakiejś więzi z rodziną. Dlatego właściwie nie potrafię tego jednoznacznie ocenić.
FAMADIHANA – DLA CZYTELNIKÓW O MOCNYCH NERWACH
Podczas mojego krótkiego powrotu na Madagaskar udało mi się nareszcie na własne oczy zobaczyć uroczystość, o której bardzo dużo wcześniej słyszałam, ale w której nie miałam w ciągu pół roku okazji uczestniczyć. Nazywa się ona Famadihana, co można tłumaczyć jako „przewijanie kości”.
Malgasze nie grzebią zwłok. Ciała zmarłych owija się tkaninami i umieszcza w grobowcach, czasem kamiennych, a czasem drewnianych, przypominających małe domki. Ceremonia przewijania kości ma miejsce około 7 lat od pochówku. Nie znam dokładnie wszystkich szczegółów dotyczących poszczególnych części uroczystości, ale mogę opowiedzieć, jak wyglądało to z mojej perspektywy.
Zaproszeni na wydarzenie zostali zarówno członkowie rodziny, jak i przyjaciele. Zgromadziliśmy się przed domem, w którym prawdopodobnie mieszkał zmarły. Na tę okazję zostały przygotowane tabliczki, jakby transparenty na patykach, z podobizną z czasów młodości zmarłego. Przywitano nas przemówieniem, w którym między innymi najstarsza kobieta w rodzinie wyrażała radość, że zaszczyciliśmy domostwo swoją obecnością. Nie muszę chyba dodawać, że kolor skóry miał tu ogromne znaczenie. Każdy chciał mieć z nami zdjęcie i przez pierwsze pół godziny wszyscy fotografowali wszystkich we wszelkich możliwych konfiguracjach. W międzyczasie wręczyliśmy starszyźnie rodziny pieniądze, ponieważ według zwyczaju goście powinni przynieść ze sobą datki, żeby zrekompensować rodzinie koszty uroczystości, które dla przeciętnych ludzi na Madagaskarze są naprawdę ogromne. Wkrótce zaczęły do nas powoli dochodzić dźwięki radosnej muzyki. Znajoma Malgaszka, która zaprosiła nas na to wydarzenie, wyjaśniła, że zbliża się do nas wielki kordon tańczących ludzi, do których dołączymy i udamy się z nimi na „cmentarz”. Rzeczywiście tłum wraz z muzykami wkrótce wdarł się na nasze maleńkie podwórko, a po około piętnastu minutach tańców ruszyliśmy wszyscy na najważniejszą część uroczystości. Gdy dotarliśmy na miejsce, nie mogłam uwierzyć, ilu ludzi już tam było. Wśród ogromnego tłumu wyróżniały się tylko kamienne grobowce o dość sporej powierzchni, kwadratowe o boku długości kilku metrów. Co bardzo mnie zdziwiło, z każdej strony były obwieszone ludźmi, bo przy wszystkich niezliczonych tabu malgaskiej duchowości akurat siadanie na grobowcach z puszką coli nie stanowiło problemu.
Właściwie bez znajomej, która na bieżąco tłumaczyła nam kolejne etapy ceremonii, nie za bardzo wiedziałabym, co się dzieje. Zamieszanie było ogromne, orkiestra cały czas grała, więc rozmawiać można było jedynie, krzycząc. Dowiedziałam się, że teraz wszystkie ciała będą po kolei wyciągane z grobowców (kilka rodzin umawia się na takie święto razem), następnie zostaną owinięte nowymi tkaninami, całe szczęście bez ściągania tych starych... Rodzina i inni goście będą tańczyć z ciałami, a na samym końcu wszystkie szczątki zostaną z powrotem złożone w grobowcach.
Zachowanie poszczególnych rodzin było bardzo różne. Ja byłam świadkiem właściwie tylko jednego przewijania, i to nie „naszego dziadka”, bo wszystko trwało bardzo długo, a że uroczystości miały miejsce w stolicy, musieliśmy wyjść w miarę wcześnie, żeby zdążyć dojechać do domu przed zmrokiem.
Na początku szczątki zostały położone na macie wykonanej z rafii, obok przyklękli żałobnicy, wokół tłoczyli się ciekawscy z komórkami i cały czas fotografowali zawiniątko i rodzinę. Akurat w przypadku tej rodziny wszyscy od samego początku byli bardzo pijani. Wdowa, klęcząca tuż przy ciele, cały czas płakała i nachylała się nad zmarłym. Wyglądało to jak rodzaj transu, ale jako że kobieta była mocno nietrzeźwa, trudno mi powiedzieć, na ile były to efekty alkoholu, a na ile żałobny rytuał. Wokół krążyły otwarte butelki rumu, co chwilę ktoś odchylał głowę wdowy w tył i wlewał w jej usta więcej trunku. Widziałam ją później, już po tańcu z zawiniątkiem, bliscy musieli ją prowadzić, bo nie była w stanie iść sama. Jej zachowanie było jednak jedynym przejawem smutku, jaki tego dnia widziałam, wszyscy inni cieszyli się i tańczyli, dużo więcej było w tym hołdu dla zmarłych niż żalu.
Nasza znajoma Malgaszka nie poszła z nami obserwować przewijania z bliska, ponieważ bała się o swoje zdrowie. Właściwie była też dużo bardziej niż my poruszona i zszokowana zachowaniem wdowy i całej rodziny, która jako pierwsza czciła swojego zmarłego. Powiedziała nam, że w jej rodzinie od strony jednego z rodziców Famadihana w ogóle nie jest praktykowana. W drugiej części rodziny obyczaj istnieje, ale w dużo spokojniejszej formie, nie ma tańca ze szczątkami, nie ma alkoholu. Po prostu w uroczysty sposób przenosi się ciało z grobu tymczasowego do stałego. Zauważyłam, że również w rodzinie, która nas zaprosiła, nie był spożywany alkohol.
Znajoma powiedziała mi jeszcze jedną ciekawą rzecz. Mata, na której jest złożone ciało w momencie przewijania, jest bardzo ważna, ponieważ wierzy się, że zabranie jej do domu przynosi szczęście. Często zdarza się więc, że żałobnicy po przewinięciu biją się o nią, ponieważ każdy chce ten cenny przedmiot zabrać do siebie.
Czytałam później, że szczątki są również niesione, oczywiście w asyście muzyków i tłumu, przez całą wioskę czy dzielnicę, żeby pokazać zmarłemu, co zmieniło się wokół od jego śmierci. Zdarzało mi się kilka razy wcześniej widzieć taki przechodzący orszak. Pomimo nieprzyjemnego incydentu z alkoholem muszę powiedzieć, że Famadihana zrobiła na mnie ogromne wrażenie i cieszę się, że miałam okazję wziąć w niej udział. Jestem jednocześnie bardzo ciekawa, jak wygląda w innych plemionach, bo wiem, że obrządki różnią się w zależności od grupy etnicznej. Członkowie plemienia Bara na przykład umieszczają trumny ze zwłokami w górach, w szczelinach skalnych i podczas Famadihany za pomocą lin muszą ściągać trumnę z bardzo wysoka i z gór nieść ją do wioski. Podczas wycieczki w góry widziałam trumny królów plemiennych, które z racji obowiązującej hierarchii znajdowały się bardzo wysoko, i nie mogłam uwierzyć, że ludzie bez pomocy żadnych maszyn zdołali je tam umieścić.
TOWARZYSZ PODRÓŻY
Muszę opowiedzieć jeszcze o jednej sytuacji, która mną wstrząsnęła. Miała miejsce w samolocie już podczas podróży powrotnej z Madagaskaru. Kiedy moja towarzyszka podróży po trudach tłumaczenia celnikom, jakie pamiątki ma w swoim bagażu, dotarła wreszcie do samolotu, usadowiłyśmy się wygodnie w fotelach i zaczęłyśmy rozważania, kiedy znów wrócimy na Wyspę. Po mojej drugiej stronie usiadł około trzydziestoletni Malgasz, grzecznie się przywitał, po czym wyciągnął notes pełen numerów telefonicznych. Cyfry i litery były bardzo duże, wszystko dość niezgrabnie zapisane ołówkiem. Mężczyzna wybrał jeden z numerów i wykonał ostatni telefon, długo coś komuś tłumacząc. Po jakimś czacie podeszła do nas stewardessa i wręczyła nam fiszki dotyczące lądowania na Seszelach. Oprócz podania standardowych danych osobowych i określenia aktualnego stanu zdrowia należało zaznaczyć m.in., czy na Seszelach się tylko przesiada, czy zostaje, w drugim przypadku następował cały szereg pytań o szczegóły. Kiedy nasze kwestionariusze zostały wypełnione, mój sąsiad poprosił o długopis. Chwilę nerwowo patrzył na swoją fiszkę, po czym gestem poprosił mnie o pomoc. No tak, wszystko było tylko po francusku i angielsku. Pokazałam mu pierwszą linijkę i wyjaśniłam po malgasku, że tu ma być imię i nazwisko. On wziął swoją fiszkę, długopis i paszport, położył je na stoliku przede mną i pokazał, że to ja mam wszystko wypełnić. Przez pierwszych kilka sekund zupełnie nie rozumiałam, dlaczego, dopiero po chwili do mnie dotarło, na czym polega problem mojego sąsiada, postarałam się więc z całych sił ukryć swój szok, nachyliłam się nad stolikiem i zaczęłam wypełnianie.
Według Wikipedii wskaźnik analfabetyzmu na Madagaskarze wynosi około 35%. Niby to wiedziałam, ale statystyki to jednak co innego niż żywy człowiek spotkany w samolocie. Poza tym chyba zakładałam, że problem dotyczy głównie ludzi starych albo mieszkających w buszu, gdzie szkół czasem po prostu nie ma, a nie osób w moim wieku, mieszkających w siódmym co do wielkości mieście Madagaskaru, posługujących się smartfonem. A jednak.
Widziałam w miastach dzieci w wieku szkolnym, które pracowały w czasie, kiedy powinny siedzieć w szkołach. Najczęściej sprzedają na straganach, ale też wykonują różne inne prace. Prawdopodobnie taka właśnie była również historia mojego współpasażera.
Właściwie ten ostatni malgaski akcent całej wyprawy bardzo sensownie zamknął trzy tygodnie, które tym razem spędziłam na wyspie. Dobitnie pokazał mi, że brak wykształcenia czy słabe wykształcenie to prawdziwy i namacalny problem. Uświadomiłam sobie, jak wielką i realną pomocą jest choćby program sponsorowania szkoły dla malgaskich dzieci, który prowadzi „moja” fundacja. Bo przecież umiejętności czytania i pisania dają nie tylko dostęp do literatury, to również coś potrzebnego po prostu w życiu codziennym. Nie zdawałam sobie z tego tak bardzo sprawy, bo przywykłam do tego, że te rzeczy potrafi każdy.
Nie potrafię powiedzieć dokładnie, co takiego ma w sobie Czerwona Wyspa, że chcę tam wracać, ale z pewnością za jakiś czas napiszę relację z kolejnej wizyty.
Od redakcji: Z działalnością fundacji Ankizy Gasy - Dzieci Madagaskaru organizującej edukację dzieci na Madagaskarze można się zapoznać tutaj. Zachęcamy do poczytania, obejrzenia mnóstwa zdjęć i wsparcia finansowego fundacji.