LENIWI, WULGARNI I… ZBYT SZCZERZY
Język się zmienia i rozwija nieustannie, to fakt oczywisty. Nie wszystkie zmiany nam się podobają, ale oburzanie się też niewiele pomoże, bo pewnych procesów zatrzymać się nie da. Wiemy także, że niektóre oburzające nas zjawiska językowe za kilka lat przeminą, ale do niektórych trzeba będzie po prostu przywyknąć – uzus…
Proponuję dyskusję o kilku wyraźnie obecnych we współczesnym języku polskim zjawiskach, które wywołują u wielu nauczycieli pewien niepokój. U niektórych nie wywołują, co również jest niepokojące…
NADMIERNA SZCZEROŚĆ?
Jeszcze nie tak bardzo dawno dzieci i dorośli żyli w odrębnych światach. Dorośli mieli na głowie mnóstwo swoich poważnych spraw i nie opowiadali o nich dzieciom w domu, a nawet kiedy musieli coś sobie omówić, to raczej wyganiali je z kuchni czy pokoju (zresztą, komu by się chciało przysłuchiwać rozmowom dorosłych?). Były też sprawy, o których w ogóle pod żadnym pozorem się przy dzieciach nie mówiło (niektórzy – jeśli już koniecznie musieli, używali do tego obcego języka, o czym przypomniał w piosence Najwięcej witaminy Andrzej Rosiewicz). Dzieci też nie czuły potrzeby wtajemniczania dorosłych w swój fascynujący i pełen niesamowitych przygód świat. Organizowanie czasu swoim pociechom to wymysł ostatnich lat. Swoją drogą – dość niebezpiecznie ograniczający kreatywność, ale o tym innym razem. To rozgraniczenie światów było też wyraźne w języku: innym mówiło się między sobą, a innym do rodziców. Dzieci, zanim jeszcze trafiły do szkół, miały niezłe wyczucie językowego stylu i znały przynajmniej dwie jego odmiany. Całkiem niedawno porobiło się coś takiego, że ani dzieci w domu, przy rodzicach, ani uczniowie w szkole, przy nauczycielach, nie krępują się, używając slangu, kolokwializmów czy wulgaryzmów. Nie tylko się nie krępują, nawet nie wiedzą, że to jest coś niestosownego! To samo dotyczy dorosłych – wtajemniczają dzieci w swoje sprawy, nierzadko używając niewybrednych określeń, które wchodzą do języka dziecka. Rodzice zapożyczają od swoich dzieci slangowe określenia, to samo robią nauczyciele. Z chęci dotarcia do młodzieży z trudniejszymi tematami, nauczyciele „tłumaczą” je na język młodzieżowy. Ma to swoje dobre strony, dopóki nie przesadzamy, chcąc przypodobać się uczniom czy poczuć się „młodzieżowo”, i dopóki nie przymykamy oka na niestosowne słownictwo. Socjologia i psychologia wyjaśniają to przenikanie się światów upodmiotowieniem dziecka na przełomie XIX i XX wieku (interesujący artykuł na ten temat – czytaj tutaj). Znajdziemy tu więc pewnie przyczynę przenikania się również języka.
CO SIĘ STAŁO Z JĘZYKOWYMI AUTORYTETAMI
Utrata umiejętności rozróżnienia stylu odpowiedniego „dla rówieśników” i „dla dorosłych” ma również swoje konsekwencje w utracie autorytetów językowych. Kiedyś dzieci uczyły się słownictwa od rodziców, innych dorosłych w swoim otoczeniu, potem od nauczycieli, a jeszcze później wkraczały w świat literatury, którego zasobów językowych nie sposób wyczerpać. Dzisiaj dorośli (w tym również, niestety, wielu nauczycieli) nie są już językowymi autorytetami. Młodzież czyta coraz mniej literatury pięknej. Skąd więc czerpie wzorce językowe? Wiadomo – z telewizji i internetu. Musimy przyznać z goryczą, że autorytety zostały zastąpione przez idoli, celebrytów. A jako że zadaniem tychże jest zwracać na siebie uwagę za wszelką cenę, robią to, używając publicznie dość wulgarnego i prymitywnego języka. Oddziaływanie telewizji i internetu jest dużo silniejsze niż nielicznych pozytywnych przykładów w najbliższym otoczeniu. Funkcjonuje powszechny pogląd, że skoro w telewizji tak powiedzieli, to znaczy, że tak „się mówi”. Pogląd taki wyrażają nie tylko młodzi ludzie – ci bardziej dorośli byli po prostu przyzwyczajeni, że język mediów jest poprawny. Przyzwolenie społeczne na niechlujstwo językowe, na błędy i wulgaryzmy jest niepokojącym zjawiskiem. Tym bardziej, że nawet niektórzy nauczyciele z rezygnacją machają ręką i przestają walczyć.
WULGARNI DO BÓLU
Używanie wulgaryzmów dla ulżenia emocjom jest akceptowanym przez większość społeczeństwa sposobem radzenia sobie z frustracją czy nagłymi wypadkami. Są sytuacje, kiedy lepiej „rzucić mięsem” niż rzucić się z pięściami, a że żyjemy coraz szybciej i w coraz bardziej stresującym otoczeniu, to i przypadków „rzucania mięsem” jakby więcej. I jakoś tak chyłkiem, bocznymi drzwiami, wulgaryzmy weszły do codziennego języka, już nie jako wyraz ekspresji, ale jako wypełniacze, jako wzmacniające przekaz przymiotniki, jako określenia wartościujące – również pozytywnie. Posługują się nimi ludzie wszelkich profesji, w każdym wieku, każdego wykształcenia (z badań wynika, że najmniej przeklinają ludzie z wykształceniem podstawowym). Młodzież nie widzi niczego złego w używaniu wulgaryzmów, przecież mówią tak wszyscy, telewizja pokazuje reklamy z ich użyciem, twórcy współczesnego teatru uznali, że o nowoczesności sztuki świadczy umieszczenie ich w dialogach (czy im ich więcej, tym sztuka bardziej nowoczesna – to jest do zbadania), celebryci w popularnych telewizyjnych talent-show uznali, że jest tylko jeden wulgarny przymiotnik na określenie niezwykle brawurowego czy pięknego występu, a bohaterowie współczesnych filmów klną jak szewcy. Podczas zbierania materiału do Słownika polszczyzny rzeczywistej dr Piotr Fąkała miał okazję do obserwowania żywej polszczyzny, dzieli się swoimi spostrzeżeniami w kilku wywiadach – polecam dwa z nich: Cztery słowa i rozmowa, Język Polaków pełen przekleństw i bluzgów (kliknij w tytuły). Przy okazji warto przyjrzeć się również temu ulubionemu przez młodzież i celebrytów przymiotnikowi, który wzbudza wiele emocji, uznawany jest przez jednych za dopuszczalny, przez innych – niezwykle plugawy. Polecam artykuł Niezwykła kariera pewnego słowa (kliknij w tytuł).
Z MÓWIONEGO DO PISANEGO
W odpowiedzi na utyskiwania na niski poziom czytelnictwa pojawia się czasem argument, że dzięki internetowi coś tam jednak się czyta. Jeśli chodzi o sam kontakt ze słowem pisanym, to nie można tego argumentu odrzucić. Jeśli natomiast wziąć pod uwagę jakość czytanych tekstów, zarówno merytoryczną, jak i językową, trudno się z nim zgodzić. Nie jestem zwolenniczką poglądu „niech czytają fragmenty i komentarze na Facebooku, byle czytali”. Bo w trosce o czytelnictwo nie chodzi przecież o technikę czytania… Tak samo jak trudno cieszyć się samym faktem, że młodzież obecnie więcej również pisze – bo jakość logiczna i językowa komentarzy, e-maili czy nawet blogów nie jest zadowalająca, mówiąc delikatnie. Przeniesienie języka mówionego w sferę pisaną rodzi problemy z ortografią słów, które raczej się słyszy, niż widzi zapisane (nawet jeśli ktoś dużo czytał). Wielką popularność w komentarzach zdobyło wyrażenie „tak że” w znaczeniu „więc”, „zatem”, „krótko mówiąc”, „w takim razie”, „wobec tego” itp. Czytamy zdania typu: „Wiemy już wszyscy, co robić, tak że… do roboty”, „Film jest świetny, tak że oglądajcie i polecajcie dalej”, „Pośmialiśmy się, powygłupiali, tak że zabawa była świetna” no i ulubione ostatnio powiedzonko wyrażające lekkie zakłopotanie czy kokieterię: „Tak że ten…”. Nie ma niczego złego w popularności tego wyrażenia poza faktem, że we wszystkich przypadkach (przykłady pochodzą od moich wysoko wykształconych znajomych, również nauczycieli) było ono zapisane łącznie! A przecież „także” znaczy „również”, „zarazem”, „jednocześnie”, „na dodatek”, „poza tym” itp. W takim wypadku zawsze mam ochotę zapytać: „Co jeszcze było świetne oprócz zabawy, skoro zabawa także?”, „Do roboty i do czego jeszcze?”, „Także ten, a poza nim kto?”. Innym popularnym błędem, który wkradł się nie tylko do pisanych komentarzy, ale również do języka prasy i reklamy, jest regionalizm (niektórzy twierdzą, że tak jest bardziej… elegancko) – użycie „tobie” w sytuacji, kiedy powinno się powiedzieć „ci”. Zasady używania tych zaimków są proste i niezmienione od lat. Kiedy słyszę: „Powiemy tobie, co jest dla ciebie najlepsze”, nie mogę nie pomyśleć: „A komu nie powiecie?”. Bo „tobie” używa się wyłącznie w pozycji akcentowanej i na początku zdania. Tak samo jest z „ciebie” i „cię”. Błędem jest mówienie i pisanie „Lubimy ciebie”, bo to znaczy, że zaraz powinniśmy usłyszeć „a jej nie lubimy”… I na koniec jeszcze jeden popularny „błąd ze słyszenia” – pisanie „jakiś” zamiast „jakichś”: „Nie ma ktoś *jakiś książek na temat…” albo „Widziałam w nocy *jakiś dziwnych ludzi na ulicy…”. Podobieństwo fonetyczne, szczególnie przy niedbałej wymowie (temat na kolejny artykuł) powoduje, że wiele osób używa tego zaimka w mianowniku liczby pojedynczej zamiast w dopełniaczu, bierniku (w przypadku męskoosobowych) czy miejscowniku liczby mnogiej. Co oczywiście – jak w przypadku każdego błędu, rodzi niebezpieczeństwo niezrozumienia przekazu.
Na nauczycielach spoczywa szczególna odpowiedzialność dbania o czystość i poprawność języka – najpierw swojego, potem uczniów. Dotyczy to nie tylko polonistów. Nie wolno nam ulegać modom i presji. Musimy pozostać ostatnimi, którzy – aż do uznania jakiegoś obecnie błędnego zjawiska za normę językową – będą posługiwać się formą poprawną. Czy ktoś ma inne zdanie na ten temat?
Zapraszamy do udziału w głosowaniu! (kliknij tutaj)
Moda językowa, lenistwo, tv show w roli wychowawcy nie pomaga niestety nauczycielom...