CHŁOPAK, KTÓRY ŚPIEWA PO POLSKU – NAUCZYCIEL NA WAKACJACH cz. 6
Pan Bartosz Karaśkiewicz zasadniczo jest nauczycielem języka angielskiego w warszawskim liceum im. J. Lelewela, ale szkoła to dla niego tylko jeden z elementów dużo większej układanki. Kocha podróże, muzykę, lubi gotować i spotykać się z ludźmi – szczególnie w nieformalnych sytuacjach. Pod koniec wakacji rozmawiamy o pasjach, doświadczeniach i szkolnej rzeczywistości.
Wakacje dobiegają końca – jak się pan z tym czuje?
Wyśmienicie! W tym roku postanowiliśmy przetestować wytrzymałość naszego synka na dłuższych trasach i właśnie wróciliśmy z bardzo udanego wyjazdu do Chorwacji. Z wielu względów ta wyprawa okazała się bardzo dobrym pomysłem. Po pierwsze uciekliśmy od fali upałów, która w centrum dużego miasta jest nie do zniesienia, pod drugie zorganizowaliśmy sobie całą masę atrakcji włącznie z przejazdem, a po trzecie po dwóch tygodniach takiego urlopu czujemy się wypoczęci. Sam kraj, w którym byłem po raz pierwszy, zachwyca różnorodnością, przepiękną przyrodą, dobrym jedzeniem i ciekawą kulturą.
Pan Bartosz w Chorwacji zgłębiał również lokalny folklor
Lubi pan podróże. Czyżby Chorwacja stała się kolejnym ulubionym celem wypraw?
Ciężko mi to ocenić na świeżo. Bardzo mi się podobało, ale mam już swoje ulubione miejsce na mapie Europy. Wiele lat temu upodobałem sobie Szkocję i to do tego stopnia, że po kilku krótszych wyjazdach w końcu osiadłem tam na dłużej.
Pewnie mnóstwo ciekawych spostrzeżeń językowych przywiózł pan stamtąd?
Paradoksalnie mogłoby się wydawać, że jako nauczyciel języka angielskiego najwięcej skorzystam właśnie na kontakcie z autentycznym językiem, ale akurat ten element okazał się najmniej pożyteczny. W okolicach Fraserburgha, gdzie mieszkałem, miejscowi posługują się „narzeczem” Dorich, który do angielskiego jest podobny jak pies do kota. Fit like to angielskie how are you, a zamiast pardon ludzie wydają z siebie taki krótki jakby kwik. Z oczywistych względów nie da się tego wykorzystać, ucząc angielskiego w Polsce.
Bardziej niż śpiewny, szkocki akcent interesowała mnie szkocka historia i przyroda, ale nade wszystko szkocka aqua vitae. Gaelickie uisge beatha, które jest pierwowzorem nazwy whisky, oznacza właśnie wodę życia. Z grupą znajomych wybraliśmy się w 2000 roku szlakiem destylarni i dotarliśmy do większości otwartych dla zwiedzających (choć i do zamkniętych też się zdarzało). Już wtedy wiedziałem, że to nie była ostatnia wizyta.
Kiedy zebrało się trochę czarnych chmur i nie byłem w stanie wykrzesać z siebie wystarczająco dużo energii, by uczyć tak jak potrafię, pomyślałem, że taki np. rok przerwy na obczyźnie mógłby być ciekawym doświadczeniem.
I był?
Były, bo w sumie zrobiły się z tego dwa lata. Po dość trudnych początkach zaczepiłem się w hotelu w Inverness (przy Loch Ness), ale jednak tęskniłem za uczeniem i postanowiłem poszukać pracy w szkockiej szkole. Spotkałem człowieka, który pomógł mi w zrealizowaniu tego marzenia. Wymagało to przeprowadzki ponad 100 mil na wschód (Aberdeenshire), co w dłuższej perspektywie okazało się bardzo korzystne. Przeprowadzka do pozornie nieatrakcyjnej części Szkocji obfitowała w wiele pozytywnych zaskoczeń. Spodziewałem się kontaktu z autentycznym, szkockim folkiem. Sam potrafię złapać parę akordów na gitarze i lubię pośpiewać. Muzycznie właśnie folk, rock folk są mi bardzo bliskie, a Szkocja w obu tych dziedzinach ma sporo do zaoferowania. Po przeprowadzce na północny-wschód ze zdumieniem odkryłem, że tam ludzie spotykają się regularnie w lokalnych pubach na mniej formalnych sesjach lub folk clubach. W mojej wiosce (Strichen), gdzie sąsiadem był Alex Salmond (ówczesny szkocki premier), w pubie White Horse w każdy wtorek zjawiało się od kilku do kilkunastu osób, żeby sobie razem pośpiewać. W promieniu 30 kilometrów miałem też do wyboru comiesięczne sesje folk clubów. W jednym z nich zagościłem na stałe. Uigie Folk Club z pewnością jest moim klubem. Zresztą tam spotkała mnie bardzo ciekawa przygoda.
Kolejna?
Tak, ale ta była szczególna. Spotkania folk clubów polegają na tym, że w pierwszej części siedzący w kręgu członkowie wykonują po kolei jeden utwór. Oprócz gitar można usłyszeć mandoliny, banjo, flety, harfy, skrzypce, organki i oczywiście dudy. Jest też grupa śpiewających a capella. W przerwie urządzana jest loteria, po której następuje radosne wspólne muzykowanie. Kiedy przychodziła moja kolej, zazwyczaj starałem się zagrać i zaśpiewać coś z polskiego repertuaru. Jednym z utworów, który wyraźnie przypadł miejscowym do gustu była… „Whisky” Dżemu. Dzięki niej po pewnym czasie kojarzono mnie jako chłopaka, który śpiewa po polsku. Pewnego razu jeden z muzyków zaśpiewał utwór z dedykacją dla tych, którzy nie mieszkają w swoim kraju, wymownie zwracając się w moją stronę. Dopiero później dowiedziałem się, że to ceniony lokalny muzyk, który niestety ze względu na problemu zdrowotne musiał przedwcześnie zakończyć karierę i jego nawet kameralne występy należą do rzadkości. Utwór przypadł mi na tyle do gustu, że zapytałem Billa, czy mogę go wykonywać. Usłyszałem: I’d be honoured, co zmotywowało mnie do napisania polskiej wersji. Nie jest to wierne tłumaczenie, ale mój obrazek zwłaszcza tej ostatniej emigracji.
Pan Bartosz i William Buchan
Piękna wersja. Treść aktualna również dzisiaj, po tylu latach. Ponadczasowa… No właśnie, porozmawiajmy o pracy. Na czym polegała pańska praca w szkole?
Byłem członkiem zespołu English as Additional Language, czyli specjalistów wspierających młodzież i rodziców, którzy przyjechali do Wielkiej Brytanii z innych państw. Na niemal 200 uczniów, których miałem pod opieką, ponad połowa była z Polski. Sama praca w szkole była bardzo ciekawa. Zupełnie inne podejście do uczenia, uczniów i rodziców. Największą ciekawostką był brak klasycznych podręczników. Już dziesięć lat temu szkockie szkoły były wyposażone w tablice interaktywne wykorzystywane na wszystkich zajęciach. W praktyce oznacza to, że uczniowie noszą tylko swoje książeczki do czytania, ponieważ już od czwartej klasy realizowany jest narodowy program czytania. Cała reszta oparta jest przede wszystkim na doświadczeniach, rozmowach i innych formach interakcji.
Szkolny dzień zaczyna się o dziewiątej. Po 90-minutowym bloku jest przerwa śniadaniowa, a po drugim (około południa) godzinna przerwa na lunch. Ciekawostką jest to, że te przerwy są również dla nauczycieli. Dyżury pełnią wtedy asystenci. Asystentów jest więcej niż nauczycieli. Gdybym miał to do czegoś porównać, to przypomina system pracy lekarza i pielęgniarek. Nauczyciel jest specjalistą, który ma swoich pomocników. Zupełnie inna jakość pracy.
Współpraca z rodzicami jest pozytywnym doświadczeniem, czego najbardziej brakuje mi w naszej polskiej szkole. Rodzice są zapraszani w mniejszych grupach na zajęcia. Jeśli mają ochotę, mogą przyjść i spędzić pół dnia w szkole, obserwując własne dziecko na zajęciach. Dzięki temu rodzice lepiej rozumieją, na czym polega nasza praca i darzą nauczycieli znacznie większym szacunkiem. Zebrania z rodzicami są indywidualnymi spotkaniami przebiegającymi w pozytywnej atmosferze, tym bardziej, że w szkockiej edukacji stawia się przede wszystkim na znajdowanie w każdym pozytywnych stron i wzmacnianiu ich na ile to możliwe.
Usilnie próbujemy pod tym kątem zmienić polską szkołę. Pan miał okazję doświadczyć, że można.
Można. Dla wielu z nas to wręcz szok kulturowy. Brak wymogu książek do szkoły, co w Polsce stanowi ciężar finansowy dla rodziców, a fizyczny dla dziecka, nie jest jedyną niespodzianką. Współpraca z rodzicami powinna być dla nas wzorem. Tam rodzic głównie dowiaduje się, jakie ma zdolne dziecko i na co warto zwracać uwagę, by lepiej się rozwijało. Wspomniałem o szoku, ponieważ widziałem, jak ewoluowała postawa polskich rodziców z agresywno-roszczeniowej w kierunku zaangażowania i współpracy.
Po dwóch latach wraca pan do Polski. Tu kolejny szok? W drugą stronę? Jak się pan adaptował na nowo do polskiej szkoły?
Na początku trafiłem do bardzo, ale to bardzo złej szkoły. Był to dla mnie, na szczęście tylko w przenośni, kubeł zimnej wody na głowę. Zespół szkół w samym centrum Warszawy, gdzie młodzież epatowała agresją wobec siebie i grona, a dyrekcja bezradnie rozkładała ręce. Na szczęście szybko zamieniłem to „piekło” na bardzo przyjazne Liceum im. J. Lelewela w Warszawie. Od początku poczułem się tu zadomowiony. Pani dyrektor daje nauczycielom bardzo dużo swobody do działania, co owocuje ciekawymi wydarzeniami.
Z pańską energią na pewno jest pan autorem wielu ciekawych pomysłów.
W ostatnich latach organizowałem Tydzień Kultury Młodzieżowej, który jest największą atrakcją w życiu szkoły. W zeszłym roku na otwarcie zaprosiliśmy panią minister edukacji, a młodzież spotkała się m.in. z Andrzejem Wajdą, Robertem Glińśkim czy Marcinem Żewłakowem. W tym roku gościliśmy naszego absolwenta, Andrzeja Seweryna oraz Dariusza Maleo Malejonka. Do tego wystawy, koncerty czy występy coraz bardziej popularnych teatrów improwizowanych. Grupa Bez Klepki podbiła nasze serca.
To wszystko zbiegło się z 95-leciem powstania naszej szkoły. Zorganizowałem symboliczne obchody w nadziei, że uda się połączyć tradycje dwóch szkół. Stary Lelewel do 1984 mieścił się na Żoliborzu (na tyłach Szkoły Głównej Służby Pożarniczej), po przeniesieniu do obecnej siedziby (Bielany) spora część absolwentów nawet nas nie odwiedziła. Udało mi się to zmienić i mam nadzieję, że to pierwszy krok w scalaniu lelewelowskiej społeczności.
Czyli jest dobrze?
Prawie. W tym roku minęło 20 lat, od kiedy pierwszy raz stanąłem przy tablicy. Ze smutkiem zauważam zmiany, na które albo nie mam wpływu, albo siły. Wiele z nich to całość edukacyjnej machiny, która wydaje się toczyć (staczać?) w bliżej nieokreślonym kierunku. Dla mnie jednak główną bolączką są relacje międzyludzkie. Najgorzej jest na froncie nauczyciel–rodzic. Słowo „front” niestety oddaje charakter tych relacji. Niezależnie od moich szkockich doświadczeń, mam wrażenie, że oczekiwania rodziców są coraz większe i są odwrotnie proporcjonalne do zrozumienia, na jakie moglibyśmy liczyć. O tyle to smutne, że przecież wszyscy jesteśmy ludźmi, większość z rodziców też styka się z innymi ludźmi w pracy. Kiedyś mówiono o pretensjach czy roszczeniach. Ja coraz częściej spotykam się z agresją lub zwyczajnym „graniem nie fair”. To szkodliwe, bo młodzież kopiuje zachowania dorosłych. Jeśli rodzic ma nas za nic, to dziecko czuje się absolutnie bezkarne.
Powiało grozą.
Nie chciałem, żeby tak to zabrzmiało, ale wydaje mi się, że warto zauważać te zjawiska i przynajmniej o nich rozmawiać. Samo piętnowanie nie rozwiąże problemu. Być może trzeba pójść szkockim tropem? Nie mam gotowej recepty, choć odczuwam mocną potrzebę podejmowania takich wątków, powiedzmy, prewencyjnie. Mówiąc o relacjach międzyludzkich w Szkocji, nie poruszyłem jeszcze wątku nauczycielskiej solidarności. Bez przesadnego idealizowania mogę powiedzieć, że to wyjątkowo scalone środowisko. Związki zawodowe są tylko jedne, bez żadnego politycznego kontekstu. Właśnie dlatego należałem do szkockich, a do polskich nie. Wydaje mi się, że gdybyśmy bardziej mogli liczyć na siebie w ramach grupy zawodowej, to mielibyśmy znacznie większy wpływ na to, co z nami się dzieje. Całkiem niedawno przeżyliśmy kolejną falę publikacji na temat „skandalicznie krótkiego czasu pracy” nauczyciela czy „niebotycznych zarobków”. Ludzie nie mają pojęcia, jak to wygląda naprawdę. Najgorsze, że tym populistycznym hasłom dają się również ponieść… dyrektorzy niektórych szkół.
Co może zmienić nauczyciel?
Jeden – niewiele. Zupełnie inaczej jest z grupą. Uważam, że powinno się pokazywać, na czym polega nasza praca, stanowczo przeciwstawiać się oczernianiu nauczycieli, a przede wszystkim uświadamiać rodzicom, że napadając na nas, w rzeczywistości „strzelają sobie w stopę”.
Lekarstwem mogą być związki zawodowe?
Tak, tylko związki wybierają, moim zdaniem, zbyt mocne środki. Akcje protestacyjne, strajki itp. Mnie bardziej chodzi o odbudowanie pozytywnego wizerunku nauczyciela. Oczywiście wymaga to „posprzątania na własnym podwórku”, bo jak wiemy, część z nas nie powinna nigdy trafić do tego zawodu. Niezależnie od tego warto postawić na media (np. społecznościowe). To, co robi państwa portal, w dużej mierze wypełnia dokładnie taką misję i bardzo jestem za to wdzięczny.
Miło nam to słyszeć.
Bo zawsze jest miło jak…. jest miło.
Mimo tych kropli dziegciu, uważam się za wielkiego szczęściarza, który ma ogromne szczęście wykonywać zawód, który kocha. Chciałbym tylko mieć takie warunki, by móc robić to najlepiej jak potrafię. Mam nadzieję, że z moich wypowiedzi jasno wynika, że nie mówię tu o zwiększonych nakładach finansowych. Życzę sobie i naszemu społeczeństwu, żebyśmy dojrzeli do szanowania nauczycieli. Powierzamy przecież im swoje najcenniejsze skarby!
Dziękujemy za ten apel i za rozmowę.
A ja dziękuję za państwa pracę i życzę wszystkim udanej końcówki wakacji!